Kto potrafi
pomiędzy miłość i śmierć
wpleść anegdotę o istnieniu
zgarniam brunatne plastry książek
Nasłuchuję brzęczenia słów
pomiędzy miłość i śmierć
wpleść
nikt nie potrafi
Halina Poświatowska
Potrafi! Magdalena Tulli potrafi.
Zgarnęłam brunatny plaster "Szumu"
z półki. Wplotła, ach, jak wplotła. Lektura tej niewielkiej
objętościowo powieści wyzwala w czytelniku ogrom emocji. To jedna z tych
książek, o których Michał Nogaś mawia, że rozpruwają żyły.
Oszczędnymi, by nie rzec: ascetycznymi środkami, Tulli odpowiednie daje
rzeczy słowo. Rzecz prosta nie jest. Historia dwóch sióstr, które
zastygły w magmie obozowych traum oraz ich dwojga dzieci, które ów stan
zastygnięcia muszą przyjąć z całym dobrodziejstwem inwentarza, powala,
zniewala i... wyzwala.
Narratorka,
córka swojej matki, dokonuje prawdziwej wiwisekcji: operacja na żywych
emocjach jest precyzyjna i bolesna, ale skuteczna - prowadzi do
oczyszczenia i wybaczenia. Kiedy nacisk skalpela okazuje się nie do
wytrzymania, oddaje głos matce. Matka mówi niewiele, ale z jej słów
odczytujemy biografię osoby, która okrutnie cierpiąc, opancerzyła się
tak skutecznie, że nie miały już do niej przystępu dobre emocje i ciepłe
uczucia. Być dzieckiem takiej matki, to jak w genetycznej ruletce
dostać zamiast serca bryłę lodu. Niby można ją stopić, niby można nadać
jej nowy kształt; można nawet doprowadzić do wrzenia. Ale zanim się to
uda, serce takie przez długie lata jest jak błotnista kałuża:
bezkształtne, chłodne, zamulone.
[matka] uwierzyła w wyższość milczenia, w zwycięską siłę chłodu. Dlatego pozwoliła, żeby rozwinęła się w niej twardość serca, jakiej życie naprawdę od nikogo nie wymaga. Wymaga trudów ponad siły, wymaga ryzyka ponad rozsądek, ale akurat tego nie, nigdy. Musiałam jej powiedzieć, że wszystko wiem. I jeśli coś mam jej za złe, to tylko to, że ugięła się i opuściła siebie samą. [188]
Musiałam jej to powiedzieć... W
żywe oczy tego powiedzieć nie sposób. Zwłaszcza jeśli towarzyszem
dzieciństwa i bolesnej dorosłości jest syn swojej matki, syn drugiej
opancerzonej emocjonalnie siostry, dla którego egzekwowanie zasad przez
matkę ustalonych jest wartością samą w sobie. Teraz i na wieki -
dorosłość nie zmieni tej perspektywy.
Przecież to jego matka - przypomniał mi. Będzie ją wspierał niezależnie od tego, czy jest przekonany o jej racji. Jego spojrzenie zaświeciło odbitym blaskiem tamtej twardości. Potrafił być twardy, kiedy bronił reguł wprowadzonych przez nią, kiedy odmawiał podania w wątpliwość opinii, które wygłaszała tonem nieznoszącym sprzeciwu. Potrafił być twardy tylko wtedy. [63]
Posttraumatyczny świat jest czarno-biały. Króluje w nim dwustuprocentowa pewność. Niemożliwe, wiedziałabym o tym. Kłamiesz. Zupełnie jakby z koszmarnej obozowej rzeczywistości jego matka przeniosła się wprost na opisywaną przez Szymborską wyspę:
UtopiaWyspa na której wszystko się wyjaśnia.
Tu można stanąć na gruncie dowodów.
Nie ma dróg innych oprócz drogi dojścia.
Krzaki aż uginają się od odpowiedzi.
Rośnie tu drzewo Słusznego Domysłu
o rozwikłanych wiecznie gałęziach.
Olśniewająco proste drzewo Zrozumienia
przy źródle, co się zwie Ach Więc To Tak.
Im dalej w las, tym szerzej się otwiera
Dolina Oczywistości.
Jeśli jakieś zwątpienie, to wiatr je rozwiewa.
Echo bez wywołania głos zabiera
i wyjaśnia ochoczo tajemnice światów.
W prawo jaskinia, w której leży sens.
W lewo jezioro Głębokiego Przekonania.
Z dna odrywa się prawda i lekko na wierzch wypływa.
Góruje nad doliną Pewność Niewzruszona.
Ze szczytu jej roztacza się Istota Rzeczy.
Mimo powabów wyspa jest bezludna,
a widoczne po brzegach drobne ślady stóp
bez wyjątku zwrócone są w kierunku morza.
Jak gdyby tylko odchodzono stąd
i bezpowrotnie zanurzano się w topieli.
W życiu nie do pojęcia.
Osiadła
i zakorzeniła się - teraz namawia na przeprowadzkę swoją siostrę, która
- odnieść można wrażenie - lekko się opiera, ale w końcu kapituluje.
Skoro jego matka nie mogła już nigdy więcej pozwolić sobie na to,
żeby nie umieć. Wyzbyła się niepewności tak, jak można się wyzbyć ślepej
kiszki: bezpowrotnie. [9], także jej matka podejmuje decyzję o wewnętrznej emigracji.
No, ale te dzieci...
Dziewczynka
cierpi. Nie znajdując oparcia ani w matce, ani w innych kobietach -
mistrzowsko nakreślone sylwetki nauczycielek oraz rewelacyjnie pokazany
proces dostosowywania się uczennic swoich "duchowych przewodniczek" -
emocjonalnie obumiera. Żeby przetrwać, dziewczynka powołuje do istnienia
wirtualnego przyjaciela - lisa. Ów powieściowy lis ma konkretny rodowód
(książeczka do kolorowania), ale czytelnikowi każe także uruchomić
lekturę kontekstową: wracają Mały Książę oraz... Konrad Wallenrod, a
raczej motto utworu, słowa Machiavellego : Dovate adungue sapere, come
sono due generazoni da combattere... bisogna essere volpe e leone.
[Macie bowiem wiedzieć, że są dwa sposoby walczenia… trzeba być lisem i
lwem].
- W lesie życie nie przynosi tylu niespodzianek - mówił lis. - Trzeba tylko uważać na myśliwych.
Ale na szkolnych korytarzach aż roiło się od myśliwych, a ja byłam strasznie nieuważna.
Jak trudno być mną, myślałam sobie. [57]
A chłopiec?
W okolicach trzydziestki syn swojej matki nie rzucał już na nią tych szybkich spojrzeń, zgadując, czy ma zatkać sobie uszy. Zdążył nauczyć się od niej wszystkich sztuczek niezbędnych do tego, żeby bez jej pomocy egzekwować narzucone mi rygory. Ale odkąd miałam dzieci, myślałam i o tym, czego nauczą się ode mnie. Sztuki kładzenia uszu po sobie? Nie miał dzieci, więc tego nie rozumiał. [27]
To
właśnie dzieci oraz mąż sprawią, że serce dorosłej już kobiety najpierw
stopnieje, a później, w temperaturze wrzenia, niczym w alchemicznym
procesie, stanie się podmiotem niezwykłej przemiany. Kobieta pozwoli
sobie na odczucie skrywanych latami emocji. Odczuje je, nazwie,
przeżyje, przeanalizuje i... ocaleje. Dwa demony jej pokiereszowanej
natury - lis i spętany esesman - zostaną obłaskawione. Nadejdzie kres
udawania - owszem, umiałam kłamać. Ale nie umiałam udawać. [48]
Im lepiej szło mi ukrywanie cierpienia, tym bardziej utwierdzała się przy naszym stole pewność, że nie trzeba mnie oszczędzać - i tak nie poczuję. W szkole było tak samo. Udawanie, że nie boli, przynosiło ten uboczny skutek. Lecz od zawsze widziałam, jak trzymają fason moja matka i jego matka, ich przykład miałam przed oczami, widziałam, jaką przewagę daje im trzymanie fasonu. Wolałam więc ukrywać cierpienie, dźwigać ciężar i mieć nadzieję, że wszystko zniosę. [114]
Powrót
z piekieł nie byłby jednak możliwy, gdyby obłaskawieniu własnych
demonów nie towarzyszyła próba zrozumienia, dlaczego matka i jej siostra
opuściły same siebie. Jakkolwiek rodziny stoją za blisko swojego losu, żeby to zobaczyć [maleńką ciemną plamkę, od której związek zaczyna się psuć], narratorka dystansuje się i docieka.
Śmiertelnej rany można się wyprzeć, lecz wtedy będzie ją nosił ktoś inny. Przechodzi na potomstwo przez powietrze. Przez milczenie. Tajemnicę, której nie znałam, miałam wypisaną na czole - lecz nie dość czytelnie, żeby budzić współczucie. Matka nie wierzyła w takie rzeczy. To, co przemilczane, w jej przekonaniu traciło atrybut istnienia. [170]
Krótkie,
dobitne i tłumaczące wszystko migawki z życiorysów obu sióstr są jak
cios w samo serce. Empatia i autentyczne współodczuwanie, które
towarzyszą ocalonej narratorce - godne najwyższego uznania. Wybaczyć,
podpowiada, to nie znaczy zapomnieć - przeciwnie: to znaczy na zawsze
zapamiętać, zrozumiawszy wcześniej motywy czyjegoś postępowania.
Zapamiętać i przechować w najgłębszej głębi swojego serca; wchłonąć
część cudzego bólu w swoje tkanki i pozbawić przeklętego znamienia
wstydliwej tajemnicy. To znaczy nadać temu co przemilczane atrybut
istnienia. I wtedy można odżyć, odtajać i powiedzieć:
Mam w uszach ten krzyk. Słyszę go w środku siebie, jakbym to ja krzyczała. [38]I można, użyję formuły Przybosia, krzyczeć celnie.
I wtedy można, mając swoje dzieci, nie powtórzyć już nigdy dialogu:
- Dzieci to loteria - powiedziała mi kiedyś [matka], parę dziesięcioleci później, na spacerze w parku, przy huśtawkach. [...]Dwa fragmenty powieści są szczególnie poruszające:
- Z dzieckiem jest jak z pudełkiem - zauważyłam. - Trudno wyjąc coś, czego się nie włożyło. [59]
Prawo do wyrażania gniewu nie każdemu jest dane i nie w każdych okolicznościach. To specjalny przywilej, wspomagany siłą grawitacji. Gniew może kierować się tylko z góry na dół, nigdy na odwrót. Istniała reguła, która głosiła, że kto wyrzuca z siebie gniew w kierunku wykluczonym przez naturę, temu zostanie on wtłoczony z powrotem do gardła. [80]Przywykłam do tego, że każdy kto może sobie na to pozwolić, oddaje swój zły humor komu innemu, jak gorący kartofel, a następny robi to samo i chowa do kieszeni poparzone ręce. Dopiero ostatni z ostatnich, ten, kto nie miał na podorędziu już nikogo gorszego od siebie, nikogo, komu by mógł wepchnąć ten gorący kartofel do rąk, krótko mówiąc, ktoś taki jak ja - musiał go, parząc sobie usta i gardło, przełknąć. [94/95]
Po
lekturze tych słów nic już nie jest takie samo. "Osobisty esesman",
który z racji mojego wieku nosi chyba zupełnie inny mundur, od dawna
zastanawiał się jak wyjść ze swojej roli i teraz widzi w całej
jaskrawości, na czym polega błąd w rozumowaniu, że zasługą jest
mieć siłę i robić z niej użytek, swoją wolę przetaczać przez losy innych
ludzi jak walec drogowy, nie oglądając się na nic. [177].
Więc
może po to ta katabaza i nagłe (nagłe? po tylu zmaganiach...?) na
powierzchnię wychynięcie, nabranie w płuca powietrza, żeby sensu nabrało
jeszcze i to zdanie:
On, który tak świetnie się zapowiadał i miał tylu przyjaciół, zginął pod kołami, a ja zostałam przy życiu, choć nie widziałam, co z tym życiem zrobić. [164]
Więc
może po to ta katabaza i nagłe (nagłe? po tylu zmaganiach...?) na
powierzchnię wychynięcie, nabrania w płuca powietrza, żeby jej matka
mogła zastygnąć w czasie, w którym wszystko jeszcze przed nią. A jego
matka miała dwustuprocentowaą pewność, że trzynastego dnia weszli
Amerykanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Pokrytykowałbyś trochę...:) Zapraszam