Ja!
Boję się coraz bardziej.
Wydaje się, że to niemożliwe, aby wrażliwość Autorki i wrażliwość czytelniczki były aż tak do siebie zbliżone.
Więc dwie możliwości: albo Autorka i czytelniczka są do siebie podobne w najgłębszych warstwach postrzegania świata i wszystkiego, co kryje się pod podszewką rzeczywistości; albo ów sposób widzenia jest bardzo pospolity: wszyscy tak postrzegają egzystencję i jej anomalie i stąd to poczucie kompatybilności metafizycznej niemal.
Czytelniczka chce łudzić się, że w grę wchodzi jednak diagnoza pierwsza i pozwoli sobie trwać w niemym (piękna figura retoryczna: przecież właśnie tu przed Wami werbalizuje swe odczucia...) zachwycie i przekonaniu, że dostała się do jakiegoś czytelniczego grona wybrańców.
Powieść Joanny Bator "Ciemno, prawie noc" jest, w najgłębszym tego słowa znaczeniu, powieścią katarktyczną. Jest zrazu tak przybijająca, tak dojmująco bolesna, że można by w oparciu o nią zdefiniować pojęcie egzystencjalnej samotności.
Co ważne i zastanawiające: najbardziej oszałamiające nie są przywoływane przez narratorkę konkretne wydarzenia z życia bohaterów, wydarzenia, które skądinąd odwołują się do dobrze nam znanych z mediów historii kryminalnych celebrytów (o zjawisku pisze ostatnio m.in. Michał Witkowski w "Kawiarni Literackiej" Polityki). Najbardziej przytłacza fakt, że ze wszystkimi traumami główna bohaterka, Alicja Tabor, pancerna reporterka, narratorka powieści, musi uporać się sama. Że musi tym koszmarnym wydarzeniom stawić czoła, korzystając z wewnętrznych pokładów odwagi, siły i niezbitej pewności, że: "[...] ciągle istnieje dobro i warto o nie walczyć". Fakt ów więc najpierw przytłacza, a potem uskrzydla: człowiek, to nie jest piękne zwierzę - jak utrzymywała Barbara Skarga - ale jest to zwierzę niebywale silne. Siłą, o której istnieniu często nie ma pojęcia, dopóki nie stanie twarzą w twarz ze swoimi demonami.
Powiecie: to nieprawda, że Alicja musi walczyć sama. Ma przecież do towarzystwa całą galerię dziwaków, równie jak ona wyczulonych na wszelkie zło tego świata, na niesprawiedliwość i okrucieństwo. Na głupotę i kłamstwo. Ale zwróćcie uwagę: oni są niejako OBOK. Albert, Marcin, Celestyna... - zjawiają się zawsze, kiedy są potrzebni, ale potem każde odchodzi w swoją stronę; każde unosi swoją tajemnicę na dowód, że doprawdy rzadko zdarza się, żeby nasze biografie przenikały się na tyle mocno, by dwoje stało się jedno. Ale zdarza się, tu, w Wałbrzychu z powieści Joanny Bator, zdarzyło się...
A oprócz wymienionych bohaterów z krwi i kości, jest jeszcze cała rzesza bytów ontycznie niepewnych, niejednoznacznych. Jest Dawid... a może go nie ma...? Są kociary i kotojady... raczej na pewno są.
Nie mogę, bardzo mi przykro, zdradzić Wam fabuły. Ani trochę tym razem. Jest zawikłana, wielowątkowa i wielowymiarowa. To powieść sensacyjna, trzymający za gardło thriller, w którym każde słowo lub... jego brak ma znaczenie - więc bez streszczeń proszę...
Joanna Bator pisze tak soczystym językiem i buduje tak zaskakujące metafory, że w odniesieniu do polskiej prozy współczesnej, parafrazując Szymborską, moja wiara jest silna i ma podstawy.
Filarem zaś wiary mej bezgranicznej jest dar Joanny Bator, dar opowiadania, dar panowania nad stworzonym w wyobraźni (czy tylko...?) światem.
Biegnij, Alicjo, biegnij.
Pisz, Joanno, pisz.
Proszę...
Świetna recenzja, książkę mam w planach, chętnie wrócę tu już po niej:)
OdpowiedzUsuńMiło mi bardzo.
UsuńKsiążkę polecam z tą samą pasją, z którą polecałam "Piaskową górę" i "Chmurdalię". I ciągle mi mało, ciągle nadzieja na kolejne...
Ty też pisz!
OdpowiedzUsuńGdzie nowe notki?
Tak mało blogów o książkach, które warto czytać a ty nie piszesz!